Wiosenny Tulacz
10-18 kwietnia 2021 Wejherowo

Jesienny Tułacz 2009 - Grupa Trójmiasto

Agnieszka Rembacz włącz .

z17553_1_m

 

 

Luźną propozycję udziału w „Jesiennym Tułaczu” rzucił jakiś miesiąc temu Sławek.

Bieg, albo jak kto woli marsz na orientację, do tego żeby było ciekawiej nocą, a żeby było już mega ciekawie Tułacze, podobnie jak Harpagany, organizowane są wiosną i jesienią, czyli wtedy, kiedy chłód, deszcz (tudzież śnieg), błoto i inne atrakcje są prawie gwarantowane.

Oczywiście uczestnicy wcześniej nie wiedzą gdzie będą się tułali (to by było zbyt proste), znają tylko bazę - czyli start i jednocześnie metę zawodów. I tam mają się stawić na określoną godzinę. Dodatkowo, impreza „na orientację” oznacz dokładnie to, że trzeba się orientować w terenie i umieć czytać mapę....hehe...

To tak ogólnie i w skrócie.

 

 

Na propozycję Sławka zareagowałam oczywiście z pełnym entuzjazmem. Później nadszedł czas zwątpienia, próba znalezienia wymówki, po czym, po przedyskutowaniu sprawy z samą sobą, pogodziłam się z myślą, że połażę te parę godzin po lesie...

Kiedy udało mi się (w sumie na ostatnią chwilę) pożyczyć super wypasioną latarkę – czołówkę, to pełen entuzjazm mi powrócił.

Wybraliśmy trasę pieszą 30km. Do wyboru była jeszcze piesza 50km oraz rowerowa (ale to już niezła masakra by była hehe).

Oczywiście trasa 30km nie oznacza, że po przetułaniu się 30km będziemy na mecie...o tym wolałam jednak nie myśleć.

Do propozycji Sławka przyłączył się ochoczo drugi kolega – Ziemek i tak w 3-osobowym teamie o nazwie „Grupa Trójmiasto” stawiliśmy się na start.

 

Bazą był budynek szkoły w małej miejscowości (a raczej większej wiosce) Szemud. Zapisy, odprawa, sprawdzenie o której godz. mamy start, kilka informacji od orgów (np. taka, że właśnie rozpoczął się sezon polowań na jakąś tam zwierzynę hehe...i że błoto jest...no wszędzie...), rozdanie kart startowych i mapka. A na mapce.....zaznaczone, jak dotrzeć do punktu wydawania map głównych, czyli tych, z którymi mieliśmy się tułać, orientować i nawigować :)

 

Start był o godz. 17.00. Czasu mieliśmy całkiem sporo, bo jak się okazało nasz Team startuje w 115 minucie (czyli chwilę przed 19.00). Tak więc na spokojnie: poplotkowaliśmy, wypiliśmy herbatkę, przytaszczyliśmy rzeczy z samochodu....

I tu ciekawostka....to wcale nie ja miałam największy toboł ciuchów i innych akcesoriów!!! Że tak powiem, byłam w środku stawki :)

Kolejny etap – jak się ubrać? Co zabrać? Co się przyda, a co nie? Czy będzie padać? Daleko jeszcze? A może by tak po starcie udać się do Ziemka na jajecznicę i piwko?

 

Udało się....opanowaliśmy chaos i w miarę udało nam się przygotować. Ja do ostatniej chwili walczyłam z chęcią wciągnięcia na siebie drugiej pary leginsów, bo przecież zmarzlak jestem! I całe szczęście, że Sławek mi nie pozwolił...bo ściągałabym je po 10 minutach po starcie...ale za to dopakowałam je do plecaka...

 

Nadeszła godzina „0”, czyli 115 minuta. Gotowi i uśmiechnięci przekroczyliśmy drzwi szkoły i ruszyliśmy w ciemność.... Idziemy, idziemy i tak sobie myślę – chyba moja czołówka nie działa, bo coś liche światło daje... Proszę chłopaków, aby na chwilę wyłączyli swoje, no i co....? Ustawiłam swoją latarnię w niebo...słup światła szedł pięknie w górę...bosko się zaczęła moja przygoda z nocnym tułaniem ;)

 

Aha, może jeszcze napiszę, co było naszym celem.

Celem głównym było dobrze się bawić, wszak to był mój i Ziemka debiut w tego typu imprezie. Jednak już chwilę po starcie, zrodził się w nas maleńki duszek rywalizacji....

 

Ostrzegam...to poniżej może być nudne...spisałam to wszystko właśnie tak, a nie inaczej, aby kiedyś do tego wrócić (a nawet wracać)...i oczami wyobraźni potułać się jeszcze raz. Wszak „pierwszy raz” jest zawsze wyjątkowy (cokolwiek to oznacza...).

 

z17617_1_mNa zdjęciu: osoba bez głowy to Ziemek...za Ziemkiem Sławek w rzece, której w sumie nie widać...

 

Na początku moja radość sięgała zenitu i tak z bananem na twarzy dotarliśmy do miejsca wydawania map. Dostałam swoją i patrzę....czarno biała, skala 1:25000 i nadziabdziane tam, o masakra...

Gdyby nie fakt, że Sławek obiecał, iż jest dobrym nawigatorem, a jak się później okazało Ziemek też nieźle sobie radzi, wpadłabym w lekką panikę. Ale w związku z powyższym, spokojnie dałam czas chłopakom na zapoznanie się z terenem i rozkładem punktów.

Nie ma się co oszukiwać – nawigować nie potrafię, choć z czytaniem mapy nie jest tak źle. Po prostu nigdy się w to nie bawiłam, ale...wszystko przede mną.

 

Teraz kilka informacji formalnych...

Kolejność zaliczania punktów była obowiązkowa. Była oczywiście możliwość pomijania punktu, ale bez prawa powrotu do pominiętych (przykładowo można było od razu zaliczyć PK12, ale już wtedy nie można było zaliczyć żadnego innego).

Nasza trasa TP 30km składała się z 12 punktów kontrolnych (PK), których pokonanie optymalną trasą zajęłoby 30,2km. Aby było "fajniej" były także tzw. Punkty Mylne (PM) i Punkty Stowarzyszone (PS).

PS i PM w realu niczym nie różniły się od PK. Tylko świadomość, gdzie się aktualnie znajdujemy, podpowiadała czy to jest PK czy PS.

I rzecz najważniejsza....limit czasu wynosił 7h + 1h dozwolonego spóźnienia, karana jednak punktami karnymi. Punkty karne dostawało się również za brak zaznaczonego punktu oraz za wszelkie pomyłki w zaznaczaniu punktów.

 

I tak z bananem na twarzy dotarliśmy do PK1. W sumie, jak po sznureczku, ale podobno PK1 zawsze jest prosty – na zachętę hehe. Ja nadal uchachana, podśpiewuję, kicam wesoło i w ogóle jest fajnie. Pogoda niezła, wiatru brak, a mgła i ogromna wilgoć dodają smaczku...

W sumie po PK1 włączyła mi się nutka rywalizacji i widząc światełka rywali za sobą zarządziłam wyłączenie czołówek i bieg przez pole na skróty. To była dobra decyzja, zgubiliśmy ich!

PK2 też jest łatwy, choć troszkę kręcimy się przy nim, bo ma w sąsiedztwie PS-y. Jak się później okazało, zaznaczyliśmy właśnie PS-a (było 25m różnicy pomiędzy PS i PK, do tego oba na rozwidleniu dróżek....to jest 1mm na mapie!!!).

 

Nie będę szczegółowo opisywała kolejnych PK, ale napiszę ogólnie, co działo się na trasie...

 

Przede wszystkim było ciemno w tych lasach, jak nie wiem co. Oglądając się za siebie, miałam czasem wrażenie, że zaraz coś z tej ciemności na mnie wskoczy. Dlatego starałam się nie oglądać... (no i przecież miałam 2 bodyguardów, więc luzzzz).

Ta ciemność miała 1 ogromny plus – nie widziałam dokładnie, w co włażę i jak okrutnie brudzę moje kochane Asicsy z goretexem...

 

BŁOTO BYŁO........WSZĘDZIE !!!

 

Do tego, na polach najczęściej rozrzucony był obornik (tak się robi jesienią, aby użyźnić ziemię). Zapachy przecudne, tak więc można było chłonąć wszystkimi zmysłami...zasuwając przez to pole, zapadając się w zaoraną, błotnistą ziemię i ten obornik...poezja. I pomyśleć, że my za to zapłaciliśmy...

 

Większość trasy pokonywaliśmy jednak marszem, czasem bardzo szybkim i energicznym marszem (nawet ciężko się kanapkę jadło w tym tempie).

Aaaaa, jedzenie to osobna kwestia. Moja refleksja jest taka....nigdy, przenigdy, żadna zwykła bułka ze zwykłym żółtym serem i zwykła czekolada z orzechami, nie smakowała mi tak bardzo, jak tamtej nocy...

 

Często podejmowaliśmy ryzykowne decyzje...

 

No tak, oto i poniżej baaaardzo spóźniona i pisana już bez postartowych emocji III i ostatnia część Jesiennego Tułacza. A trzeba było napisać od razu!!!

Kertel – dzięki za mobilizację....

 

Tak więc na trasie, często podejmowaliśmy ryzykowne decyzje... I chyba to nadawało smaczku naszemu tułaniu, bo przecież gdyby chodzić cały czas drogami, nie byłoby tych przewspaniałych emocji.

 

Przede wszystkim korciło nas, aby maksymalnie skracać sobie trasę. Jako biegacze, rywalizację mamy chyba we krwi, więc tak naprawdę, mimo że zarzekaliśmy się, że naszym celem jest ukończenie Tułacza, to w głowach włączył nam się jakiś taki ścigacz ;) A mi zwłaszcza....zwłaszcza na początku (jakoś do PK6, bo potem było już wszystko jedno...).

 

Do PK6 poszło nam dość dobrze. Chodziliśmy, a często również podbiegiwaliśmy a to drogami, a to ścieżkami, a to znów na przełaj. Slaszu i Ziemek byli skoncentrowani i nawigowali że ho ho ho! I tak, na ten przykład szukaliśmy chyba PK3 (ale mogę się mylić....zatarło się w pamięci, może PK4)....niby miał być na zboczu...oczywiście obeszliśmy zbocze, całą górę w jedną stronę, w drugą, w poprzek i na wskroś...i nic. A tam bagno, ciemno, gałęzie, stwory i potwory nocne... I nagle znalazł się PK, ku mej radości wielkiej ;) ---- okolice punktu na zdjęciu (za dnia...).

 

Innym razem podjęliśmy ryzykowną decyzję....idziemy na przełaj, skracamy nieźle trasę i nadrabiamy sporo czasu....No ale żeby nie było zbyt pięknie, na 99% na naszej drodze będzie rzeka....tzn. rzeczka – Bolszewka. No przecież Bolszewka, to taki mały strumyk...mówi Sławek, znam ją. Ok., to idziemy....idziemy łąką, w dali jakieś światełka – jakieś domostwo. A jak to przy gospodarstwie – burki. Całe stado ujadających wściekle burków. Niektóre na łańcuchach, większość luzem. Ja odważna, znawczyni psów - w końcu mam modelowego psa stróżującego, prawda? - mówię, że musimy odważnie przejść obok nich...przecież nie będziemy nadrabiać kilometrów okrążając domostwo! No i przeszliśmy....udawałam odważną, ale miałam duszę na ramieniu...burki machały ogonami i ujadały, jak opętane...udało się...

Dalej pole....grzęzawisko, błoto, zapadaliśmy się po kostki...śmierdziało obornikiem... Brniemy dalej....za polem las, próbujemy biec, ale jest zbyt gęsty i bez przerwy potykamy się o jakieś gałęzie. Ale czy idziemy w dobrą stronę? Chyba tak...jak natkniemy się na rzeczkę będzie ok...i w końcu jest ;) Bolszewka. Zimna i ze stromymi brzegami.... już prawie zdejmuję buty, ale Panowie rycersko oferują przeniesienie „na barana”. Super, nie moczę nóżek ;) ale oddaję swój zapasowy polarek, aby mogli wytrzeć nogi z wody i błota... Jemy czekoladę i brniemy dalej, przez przyrzeczne bagienka... W końcu docieramy na punkt (jak się później okazało, nadłożyliśmy sporo drogi, ale zabawa była przednia!!!).

 

Potem, kiedy już przedarliśmy się przez kolejny zagajnik, akcja z szukaniem mostka na Bolszewce, która niespodziewanie zrobiła się szersza, głębsza i jakby bardziej wartka...jak może wyglądać mostek wszyscy wiedzą, tak? Szukamy, szukamy...łazimy wzdłuż Bolszewki, cofamy się, kombinujemy...No znalazł się, ale dlaczego nikt nie uprzedził, że mostkiem będzie robił chudy, obślizgły i niezbyt stabilny konar?!?!?! Ehhhh, woleliśmy jednak zaryzykować przejście po nim, niż przeprawę wodną....udało się, znów plus dla nas.

 

Do kolejnego punktu docieramy bez problemu, chłopaki nawigują na medal. Kolejny też ok. – chwilowo podczepiamy się pod kolesia, który chyba idzie dobrze, więc trafiamy bezbłędnie...

 

Później, w pobliżu jakiegoś gospodarstwa spotykamy pijanych kolesi, którzy wymachują jakąś pałą i krzyczą, że nas.....pozabijają – łagodnie mówiąc. I jeszcze coś, że łazimy po nocy jak idioci (znów łagodnie mówiąc) i budzimy im rodziców (i znów łagodnie mówiąc).

Na szczęście Ziemek zna sztuki walki, a na całe szczęście w praktyce.... W sumie dobrze, że udało się jakoś z tego wybrnąć i wskoczyć w ciemność lasu...nie poszli za nami.

 

Czasu mamy coraz mniej.....po kilku godzinach wiemy już, że nie damy rady zaliczyć wszystkich punktów, po prostu nie starczy nam na to czasu. Utwierdza nas w tym kolejny punkt, do którego jest daleko, a trasa ciężka. Cały czas pada, błoto jest wszędzie.... Wspinamy się na jakieś pagórki, wpadamy w trzęsawiska, jeszcze chwila a zacznę aplikować sobie maseczki błotne... Kolejny punkt jest na skraju pola i lasu, na jakiejś dziwnej skarpie...dookoła bagno.... Aby się do niego dostać, trzeba zaangażować nogi oraz...ręce. Po co mamy się błocić wszyscy w trójkę? Wyznaczamy Ziemka....hihi. Udało się.

Kolejny punkt w wąwozie....ale po co iść drogą, po płaskim, jak można przetoczyć się przez jakąś stroną górę!!! Przetaczamy się....tutaj dopada nas, a przynajmniej mnie, zmęczenie....Trochę się rozciągam, jem bułkę, chwilę odpoczywamy....i w drogę. Na szczęście wąwóz prowadzi w dół, więc choć przez chwilę jest z górki...

 

Kolejny punkt jest na starym cmentarzu.... Ja mam pomału dość....wszystko zaczyna mnie boleć, dosłownie każdy kawałeczek ciała.... Wysyłam chłopaków na cmentarz, a sama znów rozciągam gnaty, popijam ziiiimną wodę i chwilę odpoczywam....pada coraz mocniej....chłopaki wynurzają się z cmentarzyska, kolejny PK9 zaliczony ;)

 

Tutaj podejmujemy decyzję.....czasowo nie damy rady dotrzeć na PK10 i PK11, więc biegniemy szosą do mety... to jakieś 6-7km od miejsca, gdzie się znajdujemy. Docieramy do szosy i rura... tzn. trucht hehe. A jak na złość, cały czas jest pod górkę.... Pada już całkiem konkretnie, a teraz już każda minuta dodaje nam 1 punkt karny. Te kilka km było naprawdę ciężkie.... czułam się mniej więcej tak, jak od 35km w trakcie pierwszego maratonu.

Kilometry dłużą się okropnie, ale w końcu docieramy do Szemudu, do szkoły w której jest biuro. Zaznaczamy ostatni PK12 i przeszczęśliwi meldujemy się na mecie o godz. 02:37. Ja padam wykończona na schody, ale gębusia mi się śmieje. Radość – nie do opisania ;)

 

I co się okazuje.....zajęliśmy 19 miejsce na 77 zespołów !!!!!!

 

Finalnie uzyskaliśmy –236 pkt karnych:

- 180 pkt za niepotwierdzenie PK10 i PK11
- 25pkt za potwierdzenie PS do PK2 (25m między punktami)
- 31pkt za spóźnienie.

Zrobiliśmy ok. 40km.

 

Osobiście....już przebieram nóżkami na Wiosennego Tułacza (początek kwietnia).

Taka impreza to piękne przeżycie, świetna zabawa i super wspomnienia....

Sławki, Ziemku – dziękuję za wspólne tułanie ;))

 

Autor: Agnieszka Rembacz

 

Relacja pochodzi ze strony www.maratonypolskie.pl