Wiosenny Tulacz
10-18 kwietnia 2021 Wejherowo

Wiosenny Tułacz 2013 - Łukasz Żmiejko

Łukasz Żmiejko włącz .

„Jako mocno musiało wiać mi w plecy, że na podium się znalazłem!”

Wstęp.
Po tygodniowej przerwie w zawodach pojechałem w sobotę 6-go kwietnia do Tuchomia na „Wiosennego Tułacza”. Mimo, że baza rajdu była odległa tylko 93km od Koszalina nie znalazłem więcej nikogo chętnego. Sam wybrałem się tam samochodem.

W Miastku zabrałem dwóch autostopowiczów - okazało się, że oni również udają się na ten sam rajd. Ciekawy zbieg okoliczności. W rozmowie dowiedziałem się, że organizator zachęcił ich (jako początkujących) do trasy 50-cio kilometrowej. Natomiast zostali zniechęceni do startu na 30-kilometrowej, ponieważ była skierowana dla biegaczy. A trasę 25-kilometrową odrzucili z założenia, że pewnie jest prosta, taka dla rodzin z dziećmi. Może nie jestem mistrzem logicznego myślenia. Dla mnie 30km to zawsze jest mniej od 50km...

Był to pierwszy impuls mówiący, że trasa na którą się zdecydowałem na pewno będzie wyjątkowa!!!

Po moich ostatnich doświadczeniach z rajdów nocnych nie chciałem startować sam. Ucieszyłem się, że Łukasz Grodecki też wybrał trasę 30km scorelauf. Mieliśmy razem lecieć, tyle że zapisaliśmy się oddzielnie, żeby nie mieszać organizatorom ze zmianą nazwy itd. Niestety nie przewidziałem tego, że podzielą startujących na dwi grupy i pech sprawił, że Łukasz odjechał pierwszym autobusem, wystartował, a ja jakieś 50min po nim! I tu od razu wyleję żal... Pierwsza tura wywozu miała łatwiej, bo z godzinę mogła czesać las za widnego. Druga grupa startowała gdzieś ok. 19.45 czyli szarówka... Pocieszające było to, że teoretycznie nasza konkurencja winna nam trochę udrożnić przelotówki od punktu do punktu i może w niektórych miejscach tak było, ale ja nie koniecznie odczułem jakąś ulgę!!! Łukasz widział szansę, że dogonię go mimo tej różnicy czasu startu i podał mi kolejność, jaką wytyczył, zdobywania pierwszych punktów. Nadmienię tylko tym, co nie czytali regulaminu imprezy, że ustawiono na mojej trasie 30 punktów kontrolnych, a przy każdym z nich wiele stowarzyszonych.

Link do śladu GPS z zegarka i mapy jaką od godziny 19.45 dzierżyłem w dłoni znajdziecie tutaj.

Akcja.
Lecę na pkt. nr 21, w okolicy trójkącika zaczynam główkować, o co właściwie chodzi?! Byłem na Mordowniku, gdzie na głównej mapie w skali 1:50 000 były naniesione wszystkie punkty zgrubsza, a dokładne okolice punktu na 1:10 000. W praktyce wchodziło się w kółeczko na głównej mapie, a potem przechodziło się na mapkę pomocniczą. Tu Tułacz mnie zaskoczył. Trójkąt na głównej mapie pokazywał tylko miejsce wspólne dla obu mapek czyli głównej w skali 1:50 000 i okolic punktu w skali 1:10 000!!! Lipa straszna zwłaszcza na trasie dla biegaczy. Co chwila trzeba zerkać na mapę główną i pomocnicze – dramat! Godziny zmarnowanego czasu. Dodatkowo wiele minut upłynęło zanim to, o czym piszę doszło do mojej głowy. Uparcie przez parę punktów szedłem do trójkąta i tam zaczynałem myśleć!? Szkoda, że wiele razy musiałem wracać z trójkąta drogą, którą znałem, bo np. szedłem od południa na mapie głównej, zerkam na pomocniczą a tu trzysta metrów z powrotem trzeba iść.

Już po pierwszym moim pkt. 21 wiedziałem, że nie mam szans dogonić Łukasza, ale nic to. Nie było mega mrozu. Ładna gwieździsta noc, czucie w palcach u rąk i stóp było. Stan zdrowia poprawny, kondycyjnie gotowy do walki.

Podbijam drugi mój punkt 17, następnie 15, gdzie czwórka ludzi ogarnia dojście do pkt. 18, ja też tam chcę iść ale czy się łączyć? Mówię sobie: nie, lecę po swojemu. Oni od północy, ja od południa - punkt jednak mamy wspólnie. Dalej znów pasuje - oni pkt. 14, ja też ... i niestety pierwszy raz ostrzej się pogubiłem. Wyleciałem całkiem z innej strony niż planowałem. Na szczęcie udało mi się znaleźć coś charakterystycznego i namierzyć raz jeszcze. Po straconych 20 minutach jestem w okolicy punktów i zgadnijcie kogo znów spotykam?... to ta sama ekipa.

Po co mam tańcować solo, po co biegać, kombinować, lepiej dołączyć się do super zgranej ekipy, potraktować tę imprezę towarzysko, pośmiać się, poopowiadać historie z wielkich wpadek. Proszę o przyjęcie mnie do wagonika. Idziemy razem. A właściwie gęsiego noga w nogę, bo śniegu jest po kolana (ale dla dwumetrowca). Czyli technika chodu jest taka, że wsadza się swoją stopę w miejsce wydrążone w śniegu po stopie osoby z przodu i tak idziemy jakieś 500 metrów. Super!!! Dowiaduję się, że latarki w nocy są przyczyną tego, że nie widzimy dobrze, gdzie są przecinki. Kolega w pewnym momencie proponuje zgasić wszystkim światła i pokazuje, jak naturalnie układa się linia lasu. Myślę sobie, że może znów poza zmasakrowaniem mojego ciała nauczę się czegoś!? Podbijamy razem pkt nr 25. I tu rozstajemy się na stałe!!!

W spokojnym marszu odpocząłem i dalej mam chęć znaleźć wszystkie punkty, a to nic, że przez dwie godziny udało się podbić zaledwie sześć. Moi towarzysze niedoli, czy bardziej - wybawcy, idą gdzieś na północ, a ja niczym dziki zwierz na pkt. nr 26.

Znów bieg nie wyszedł mi na dobre. Wyrzuciło mnie na drodze, którą planowałem lecieć z pkt 26 na 24. Ale nic to, radzę sobie. Pierwsze podejście na pkt 26 - kiepsko poszło. Doszedłem do granicy kultur, tyle że nie miałem pewności czy jestem za bardzo na północ, czy na południe. Dwie bramki do wyboru. Nie widzę nic, co by mogło pomóc mi w tym dylemacie. Idę na północ - nie ma żadnego lampionu, czyli trzeba było uderzać jednak na południe. Znów to, co zaoszczędziłem przez bieg - straciłem przez marną precyzję.

Ale nic to. Pojawia się nowy zawodnik - Sebastian. Tłumaczę mu moje doświadczenie. Biegniemy razem, niestety - za bardzo na południe!!! Jest punkt. Jak się potem okazało jedyny, na naszym wspólnym koncie uznany jako punkt stowarzyszony. Pewnie zawiniłem, ale na północ nie widziałem żadnego lampionu!

Dalej lecimy już razem. Sebastian od początku biegał samotnie, więc ucieszył się, że w końcu z kimś pogada. Ja to rozumiem, nie jest lekko: tak samotnie, po bezdrożach, po pas w śniegu przebierać nogami. Nie byłem też dla niego zagrożeniem w walce o trofea, z prostej przyczyny, że na karcie miał dwa punkty więcej podbite!!! Podbijamy razem pkt 24. Na pkt 16 spotykam Łukasza G. Nie pasuje mi z nim iść - bo ma te punkty, które były moim celem, a nie ma tych co ja mam więc nijak nie pasowało. Podbijam złą 16-tkę, ale poprawiam się dzięki Krzysztofowi B.

Tu dowiaduję się, że mój faworyt (z pierwszego transportu) ma zaledwie 11 punktów czyli tyle co Sebastian, który podobnie jak ja, pochodził z drugiego transportu. Myślę sobie co tu się dzieje?! Czasowo wyglądało to tak, że upłynęła połowa tego, co zaplanowaliśmy. Tzn. organizator dał nam 450min + 120min limitu spóźnień. Na mecie chcieliśmy być najpóźniej po 510 minucie. Czyli zgadzaliśmy się na karę maks. 60 pkt karnych za czas. Prosta kalkulacja. Obraliśmy sobie jedenaście punktów po drodze do bazy. Podbiliśmy 20, 22, 12 i 23.

Dalej 11, 10 i ... przydała się współpraca. Dzięki temu, że byliśmy we dwóch, złączyliśmy nasze mapy. Pomocnicze kwadraty pkt 10 i 30 pokrywały się, więc mieliśmy ułatwione zadanie do dobrej nawigacji. Sebastian znalazł dołek, nie do końca według nas dobry, ale kij z tym, wzięliśmy punkt myśląc, że stowarzysz a był dobry!!! Dalej na pkt. nr 9 tym razem ja wpadłem na lampion. Sebastian szukał innego, lepszego. Stałem przy lampionie, odpoczywałem, wlewałem w siebie ostatnie krople wody, gdy mój przyjaciel nie rozpoznał mnie i pyta czy znalazłem lampion? Odpowiadam że tak, a on na to, że jego kolega ma drugi, kawałek dalej i zastanawiam się, którego podbić! A ja na to, że to przecież JA!!! Śmiesznie wyszło. Wiadomo – ze zmęczenia.

Tempo spadło, mróz odczuwalnie coraz większy. Tu koniec dobrych wiadomości. Punktu nr 6 nie znaleźliśmy. Niby wszystko się zgadzało - bagienko i górka. Na pkt. nr 3 - źle obrany plan. Wylatujemy w Piasznie. Ja mam już dość biegów, tempa, nocy, myślenia, mapy, wyciągania kompasu itd. Sebastian zostawia mnie, chcąc jeszcze powalczyć o pkt. nr 2 i nr 1.

A ja po paru minutach na asfalcie - wróciłem do stanu waleczności. Doczłapałem się do następnego zawodnika. Razem próbujemy podbić pkt. nr 2. Powinien być blisko od naszej drogi do bazy. Niestety. Jest to moją największą zagadką. Dlaczego moje oczy nie ujrzały lampionu? Był stawek, wcześniej rzeczka, linie z prądem i jakieś chatki. Nic to. Szkoda tego punktu podobnie jak pkt. nr 6, gdzie na bank byłem w zasięgu i należał mi się co najmniej stowarzysz. Trochę byłem zły, bo o ile w punkach łatwiejszych widziałem tych stowarzyszy masę, tak tu, jak nie było dobrego to i stowarzysza. Żal, ale pewnie trochę sam sobie jestem winien.

Zegarek dawno się rozładował, koniec śladu GPS. Kompletnie pogubiłem się z rachubą czasu. Nawet myślałem, że mogę być zdyskwalifikowany, bo przecież jest już prawie godzina piąta. O tej porze już kiepsko z liczeniem. W sumie, co za różnica i tak do bazy długa droga.

Przechodzę do truchtu, czasem nawet galopu, by ostatecznie dostać 105 punktów karnych za czas, 1170 za brak trzynastu punktów kontrolnych, 25 pkt. za stowarzysza przy pkt. nr 26 i 10 pkt. za przebitkę przy nr 16, gdzie mnie na rozmowy wzięło. W sumie to 1310 pkt. karnych!!!

Zdołowany - oddawałem swą kartę startową! Mówię aż wstyd, w sercu chęć poprawy i by tylko nikt tej wpadki nie widział.

A tu - okazuje się, że zająłem trzecie miejsce!!! Sebastian wygrał!!! Do drugiego mam małą stratę, wystarczyło by to czy owo, ale nie rozwijam już tego rozumowania. To tak jakby analizować brydżowe rozdanie na otwarte karty. Tej nocy każdy popełniał błędy! Ja zrobiłem ich mniej od innych i miałem kolosalne szczęście. Innymi słowy - jednak wiatr miałem w plecy!!!

Łukasz Żmiejko