Wiosenny Tulacz
10-18 kwietnia 2021 Wejherowo

Jesienny Tułacz 2010 - Grupa Trójmiasto

Agnieszka Rembacz włącz .

Jest mi smutno....

Smutno, że Jesienny Tułacz 2010 jest już historią. Są za to fajne wspomnienia, których nikt nie zabierze. A co poniektórych boli to i owo...

Tak jak przypuszczaliśmy, obserwując pogodę w ostatnich dniach, impreza miała odbyć się pod hasłem: pada i błoto jest wszędzie. I tak też było.

W akcie desperacji, na kilka godzin przed startem, usiłowałam nawet zakupić wodoszczelne spodnie, ale rozsądek wziął górę – przecież nie wydam 400-500 zł!!! A z tańszych to nie było mojego rozmiaru. W końcu ubieram się „biegowo” + sprawdzone, zimowe Asicsy z membraną.

Na 3-4h przed starem przestało padać, to był dobry znak i dzięki temu Grupa Trójmiasto Team (czyli Slasz i Aga) w 106-tej minucie wystartowała w wyśmienitych humorach. Minuta „0” była koło godz. 18.00, my wyruszyliśmy chwilę przed 20.00.
Jedzenia mamy na jakieś 6-7 osób (dziękujemy żonie Sławka za przepyszne bułki).

Rzut oka na maleńką mapkę i na rozgrzewkę mamy niecałe 3km do punktu wydawania map głównych. Do plecaka wrzuciłam turystycznego garmina, co by potem mieć ślad naszego tułania. Na punkcie ubłocony po dach terenowy jeep, którego chłopaki wykorzystują do budowy trasy – o tak, będzie nieźle, myślę sobie.

Dostajemy mapę, a na niech 10 PK do odnalezienia. Punkty trzeba „zaliczać” w kolejności 1-10, a kiedy pomijamy jakiś punkt, nie można cofać się do wcześniejszych). Za zaznaczenie punktów mylnych i stowarzyszonych są punkty karne, tak samo jak za spóźnienie (limit na naszej trasie – 8h).

Chyba zaczyna kropić...a może to taka mokra mgła ? Nie, jednak pada....

Mamy ambicję na jak najlepszy wynik. Chcemy odnaleźć wszystkie punkty i zmieścić się w podstawowym limicie 8h. Slaszu ma parcie na pokonanie trasy biegiem (no...truchtem), ale stopuję Go trochę. Po pierwsze, to Sławciu jest taki hop do przodu, a nocą, szybkie poruszanie się po lesie niekoniecznie może nam pomóc – łatwo przeoczyć ważne wskazówki typu ścieżki, zakręty, nachylenie terenu i pogubić się. Albo np. zgubić kompas...albo kompana hehe...
A prawda jest taka, że szefowa wycieczki, czyli ja nie da rady biegać 8h, bo dopiero rozpoczyna trening biegowy. No ale podbiegamy trochę, tam gdzie w miarę wiemy, że się nie pogubimy i gdzie błoto na to pozwala. Zasadniczo poruszamy się bardzo szybkim marszem.

Dość szybko docieramy na PK 1, 2 i 3.
Na PK 1 trzeba przedrzeć się przez gęsty zagajnik i w najniżej położonym miejscu powinien być punkt – chwilę szukamy, jest.

PK2 – udaje się dotrzeć ścieżkami, dzięki czemu mamy niezły czas. Ale zaczyna padać...

Na PK3 mamy kawałek drogi, prawie 5km. Decydujemy się iść najkrótszą drogą, czyli...na azymut.
Noooo i jest prawda łąka, idziemy sobie i idziemy... chlup, chluuuup, ojej....a tu mokradła....no skąd one się tam wzięły...? No dobra, pójdziemy skrajem mokradeł... Potem jakieś wzgórze, wdrapujemy się....Potem zejście, jakieś koszmarnie gęste, dziwne drzewka, w końcu otwarta przestrzeń – zaorane pole. A jak wygląda takie pole po sporych i kilkudniowych opadach deszczu...? Nie widzę (bo ciemno), ale czuję, jak zapadam się....w coś... Idziemy jednak dzielnie (wbrew wszystkiemu łatwiej biec tym polem, niż iść)....w końcu koniec pola! Oj....rzeczka.... itd., itd., itd....
Tereny zabudowane (okolice wsi) pokonujemy truchtem i znów zaszywamy się w lesie. Podbiegamy zwinnie wymijając kałuże, potem ostro w dół przez krzaki i docieramy na PK3. Jest nad rzeką, na szczęście (a może nie...) umieszczony jest po „naszej” stronie rzeki... :-))

PK4 jest nad jeziorem. Najprościej byłoby dostać się tam idąc 2km wzdłuż tego jeziora, ale tam teren może być...”mocno nieprzyjazny nocnym spacerom”. Decydujemy się nadłożyć trochę drogi i dostać się ścieżkami.
Po drodze, na skrzyżowaniu leśnych ścieżek, napotykamy jakieś 2 rusałki, które podpowiadają nam żeby skręcić w prawo. No tak, mamy w planie skręcić w prawo, ale na następnej przecince, za jakieś 200-300m. Ale Sławek (faceci zbyt łatwo ulegają kobietom...) ulega tym rusałkom!!!! A ja się nie sprzeciwiam!!! I te nieszczęsne 250m...W efekcie, całkiem możliwe, że mamy źle zaznaczony punkt. Tego nie wiem, bo jeszcze nie ma wyników...

PK5 jest na byłym poligonie. Na dzień dzisiejszy to rozległe „łąki” porośnięte gdzieniegdzie kępami drzew, krzewów (zwłaszcza kolczastych....) i innymi atrakcjami. Dla urozmaicenia organizator zaznaczył nam punkt w nieco inny sposób. Otóż fragment mapy z punktem zastąpił zdjęciem lotniczym na którym widać....łąki.....i jeszcze te kępy drzew.
Docieramy do łąk (po drodze był las, znów mokradła, jakieś dróżki, których nie ma na mapie, wykopy i inne dziury). Nie powiem, żeby przedzieranie się przez te maliny było przyjemne.... Do tego znów jest podmokło... I od jakiejś godziny ostro zacina deszcz, leginsy biegowe mam kompletnie przemoczone...
Wdrapujemy się na nasyp – to dobrze, na zdjęciu widać ten nasyp, teraz trzeba z niego zejść i po drugiej stronie szukać PK.
Czy pisałam, że PK jest zlokalizowany w okolicy bunkra? I że w otoczeniu bunkra są „wilcze doły”....? Czyli jak podaje Wikipedia – zamaskowane rowy, które miały zatrzymać przeciwnika poprzez wpadnięcie do dołu, czasami z ostrymi palami wbitymi pionowo w ziemię..... No i były te rowy zamaskowane tymi malinami!!! Na szczęście nie było tych pali....zaostrzonych. :D
Slaszu schodzi dziarsko, ja tuż za Nim. I nagle, zupełnie niespodziewanie słyszę przerażający jęk....i widzę tylko głowę Sławka i łapki, którymi trzyma się kurczowo tych malin. No wpadł mi nawigator po pachy.... Szczęście miał niewątpliwie, bo skończyło się na potłuczonych żebrach i kostce. A mówiłam, patrz pod nogi!!! Chwilę później odnajdujemy bunkier, no i PK5.

Na PK6 mamy ze 2km. Dziarsko ruszamy, bo robi się zimno w przemoczonych ciuchach.
Niestety na szukanie punku tracimy trochę czasu. Z mapy wynika, ze powinien być, a nie ma go. Krążymy, łazimy dookoła, no nie ma....
W akcie desperacji włażę w bagno, ale tam też nie ma punktu. Trzeba się skoncentrować i jeszcze raz przeanalizować mapę, co też czynimy i dochodzimy do wniosku, że jednak nie jesteśmy w dobrym miejscu.... Cofamy się, gdzieś tam skręcamy i jest PK6 – w odległości jakiś 20m. Slaszu wyrywa się do przodu i nagle, znów całkiem niespodziewanie jest po kolana w błocie.... Ot takie bagno przykryte liśćmi, nic wielkiego haha... W sumie dobrze, że butów tam nie zostawił.
W tym momencie przestawia się w tryb „zombie” i wracając z PK znów ładuje się w to bagno. Ja oczywiście zostałam, przecież ktoś musi przeżyć! No i prawie zgubiliśmy kompas, bo niedobry zaplątał się pod kurtką.... :))

Na PK7 mamy znów niecałe 3km i po wydostaniu się z bagnistych terenów znów lecimy na azymut....chyba, bo nie pamiętam. Byłam w trybie martwienia się o Sławka, bo biegł jakoś niepewnie i po drodze zaliczył jeszcze wywrotkę, którą dobił sobie żebra.
Musiałam doprowadzić Go do porządku, bo zaczął stwarzać niebezpieczeństwo sam dla siebie.
W ogóle pojawiły się jakieś zwierzęta leśne, starsze i dzikie, a ich oczy przerażająco świeciły....Wcale się nie bałam, bo to pewnie były tylko koty....takie domowe mruczki...

PK7 (jest nad kolejnym jeziorem) i PK8 odnajdujemy bardzo szybko i sprawnie. Szacujemy czas i wychodzi nam, że jeśli sprężymy się to uda się zakończyć imprezę w podstawowym czasie. Humory mamy wyśmienite, tym bardziej, że nie pada, na niebie piękne gwiazdy, a ciuchy na nas wyschły.

PK9 odnaleziony w miarę sprawnie, więc został nam ostatni punkt, który patrząc na mapę, wiemy gdzie jest (tzn. Sławek wie....). Idziemy drogą, rozmawiamy, jacyś tacy rozluźnieni...
Nie wiedzieć kiedy zeszliśmy z drogi i jesteśmy nie wiadomo gdzie... Jakiś wyrąb lasu, pełno błota, rowy, krzaczory. Kręcimy się chyba w kółko, znów słychać jakieś zwierzęta, robi się strasznie, mimo że już widać światełka miasta. W końcu jednak wychodzimy na drogę i odnajdujemy ostatni PK. Jeszcze 2,5km i baza!!! Docieramy do niej po 7,5h tułania się, w tym czasie pokonaliśmy 38km.

Oddajemy kartę startową, przebieramy ciuchy i o 4.00 nad ranem jemy pyszną grochówkę...
I wtedy zrobiło się smutno, że to już koniec.....chlip, chlip.....

Sławku – dzięki za Twoje towarzystwo, nawigowanie i bułki z nutellą.... :))

 

Autor: Agnieszka Rembacz

 

Relacja pochodzi ze strony www.maratonypolskie.pl